sacro

Szanowny Użytkowniku,

Zanim zaakceptujesz pliki "cookies" lub zamkniesz to okno, prosimy Cię o zapoznanie się z poniższymi informacjami. Prosimy o dobrowolne wyrażenie zgody na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez naszych partnerów biznesowych oraz udostępniamy informacje dotyczące plików "cookies" oraz przetwarzania Twoich danych osobowych. Poprzez kliknięcie przycisku "Akceptuję wszystkie" wyrażasz zgodę na przedstawione poniżej warunki. Masz również możliwość odmówienia zgody lub ograniczenia jej zakresu.

1. Wyrażenie Zgody.

Jeśli wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych przez naszych Zaufanych Partnerów, które udostępniasz w historii przeglądania stron internetowych i aplikacji w celach marketingowych (obejmujących zautomatyzowaną analizę Twojej aktywności na stronach internetowych i aplikacjach w celu określenia Twoich potencjalnych zainteresowań w celu dostosowania reklamy i oferty), w tym umieszczanie znaczników internetowych (plików "cookies" itp.) na Twoich urządzeniach oraz odczytywanie takich znaczników, proszę kliknij przycisk „Akceptuję wszystkie”.

Jeśli nie chcesz wyrazić zgody lub chcesz ograniczyć jej zakres, proszę kliknij „Zarządzaj zgodami”.

Wyrażenie zgody jest całkowicie dobrowolne. Możesz zmieniać zakres zgody, w tym również wycofać ją w pełni, poprzez kliknięcie przycisku „Zarządzaj zgodami”.




Artykuł Dodaj artykuł

Parlamentarna eurołamigłówka

Wybory. Jakie wybory? Tak – wedle badań socjologów wygląda reakcja większości z nas na pytanie o czerwcowe głosowanie nad kandydaturami do Parlamentu Europejskiego. Nie bardzo wiemy, że takie ciało istnieje, a jeśli już wiemy, to z wiel

Wybory. Jakie wybory? Tak – wedle badań socjologów wygląda reakcja większości z nas na pytanie o czerwcowe głosowanie nad kandydaturami do Parlamentu Europejskiego. Nie bardzo wiemy, że takie ciało istnieje, a jeśli już wiemy, to z wielkim trudem przychodzi nam zdefiniowanie, jakie są owego parlamentu zadania.

Jerzy Marek Nowakowski

Jeden z przyjaciół kandydujący do Parlamentu Europejskiego pytał mnie o radę: „W jaki sposób mam powiedzieć wyborcom, po co kandyduję do PE”? Odpowiedziałem nieco złośliwie, że wyborcy i tak wiedzą po co – dla kasy, lepiej więc się skupić na wymyśleniu dobrego hasła i strategii wyborczej. 

Przyglądając się procesowi wyłaniania kandydatur do parlamentu i kampanii wyborczej oraz medialnym komentarzom utwierdzam się jednak w przekonaniu, że ironia była jak najbardziej usprawiedliwiona. Nasza klasa polityczna robi bardzo niewiele, by zaprzeczyć przypuszczeniom o merkantylnych motywach kandydowania swoich przedstawicieli. Przeciwnie, w gruncie rzeczy jedyną informacją, jaka przebija się przez szum informacyjny, jest właśnie komunikat o niebotycznie wysokich dochodach w Strasburgu i Brukseli. Notabene jest to część „złotej legendy” o Unii. Bo coraz częściej dla studentów czy młodych absolwentów w Polsce horyzontem marzeń jest „załapanie się” do pracy w instytucjach unijnych. I założenie jest podobne jak w przypadku potocznej wiedzy o PE. Mało pracy, dużo pieniędzy i bardzo dużo działań pozornych.

Mariaż ochronki i hospicjum

Wiedza potoczna nie zawsze pokrywa się wszakże z faktami. Znaczenie Parlamentu Europejskiego nieustannie rośnie. I zapewne będzie wzrastało nadal, więc jakość polskiej reprezentacji i jej kompozycja zaczyna mieć znaczenie.

Do niedawna pokpiwano, że strasburska instytucja jest połączeniem hospicjum z przedszkolem. W dużych krajach starej Unii do PE kandydowali bowiem politycy zaczynający lub kończący swoją karierę. Było całkiem oczywiste, że prawdziwa polityka rozgrywa się na poziomie narodowych parlamentów i rządów, więc do Strasburga szli ci, którzy chcieli odpocząć, ci, których starano się pozbyć z polityki krajowej oraz młodzież mająca ambicje polityczne związane z polityką europejską po to, by nawiązać konieczne znajomości i zdobyć przygotowanie przed walką o miejsce w polityce krajowej. W praktyce nie zdarzało się, by w trakcie kadencji powoływano członków europarlamentu na stanowiska rządowe. Nie zdarzało się do czasu, gdy w Strasburgu znaleźli się delegaci nowych państw członkowskich. Bałtowie, Polacy, Węgrzy wystawili bowiem do europarlamentu zawodników wagi ciężkiej. Częściowo wynikało to z faktu, że politycy naszego regionu są niesłychanie prowincjonalni i niewykształceni. A minimum wymagań wobec kandydata było jakie takie obycie w świecie i znajomość języków obcych. Aby je spełnić, partie musiały sięgnąć po polityków z górnej półki. Ci zaś mieli nieco inne ambicje niż ich koledzy z Zachodu. W Parlamencie zaczął się więc ruch spowodowany wnoszeniem przed komisje i w kuluary spraw naprawdę ważnych.

To zbiegło się ze wzrostem roli PE w polityce Unii. Generalnie wyrażano w krajach unijnych postulat „większej demokratyzacji instytucji wspólnotowych”. Ale było to takie rytualne zaklęcie pozbawione treści. Do czasu. Po kolejnych traktatach definiujących UE jako jednolity byt polityczny i przesuwających coraz więcej kompetencji z rąk rządów narodowych do Brukseli okazało się, że Komisja Europejska, składająca się z komisarzy wyznaczanych przez rządy, i Rada Europejska, czyli szczyt przywódców państw, cierpią na deficyt mandatu demokratycznego. Jedynym ciałem spełniającym – jako tako – kryteria demokratycznego wyboru okazał się ów mariaż ochronki i hospicjum, czyli europarlament.

Zatwierdzanie i współdecydowanie

Kolejnym czynnikiem wzmacniającym rolę parlamentu stały się ambicje międzynarodówek partyjnych, zwłaszcza tych największych - Europejskiej Partii Ludowej i Europejskich Socjalistów. Dzieląc i rządząc w PE międzynarodówki chciały nie tylko synekur i zaszczytów, ale i realnej władzy. Uzyskał ją kosztem Rady Unii Europejskiej i Komisji. Realne uprawnienia parlamentu to zatwierdzanie i ewentualnie votum nieufności (większością 2/3 głosów) dla Komisji. Prawo, z którego parlament korzysta, że przypomnę głośną sprawę włoskiego chadeka Rocco Buttilione, którego kandydatura na komisarza upadła, gdyż nie wykazał wystarczającego entuzjazmu dla mniejszości seksualnych, a co gorsza „obnosił się” ze swoim katolicyzmem. A przede wszystkim tak zwana procedura współdecydowania, czyli zatwierdzanie i współtworzenie unijnych ustaw wspólnie z Radą Unii. Bez zgody PE nie może zostać wprowadzona żadna unijna ustawa.

Poprawa jakości posłów do PE w połączeniu z przesunięciem do niego części realnej władzy sprawiły, iż parlament stał się miejscem atrakcyjnym dla polityków. Nie bez znaczenia – zwłaszcza w krajach takich jak Polska – jest też doskonały status materialny europosła. Wynagrodzenie i diety to ponad 11 tys. euro (netto). Do tego dochodzi prawie 20 tys. euro na koszty biura i asystentów. No i jeszcze obfite diety na podróże. W porównaniu z dochodami posła do Sejmu polskiego to ponad pięć razy więcej.

Logika życia politycznego jest taka, że skoro w Parlamencie Europejskim będzie więcej polityków z krajowych „pierwszych lig”, to będą oni działali na rzecz przesunięcia do Strasburga decyzji dotyczących coraz bardziej strategicznych kwestii.

Iluzoryczna kontrola

Pozostaje otwarte pytanie, czy jako wyborcy i obywatele jesteśmy na to przygotowani? Bo po 20 latach demokracji powoli i z oporami uczymy się rozliczania posłów i partii z działalności w polskim Sejmie. Oglądamy sprawozdania, zaczynamy pamiętać, jak poszczególni posłowie głosowali. To proces będący wciąż w powijakach, ale jakoś tam, lepiej czy gorzej, postępujący. Tymczasem kontrola działalności naszych eurodeputowanych jest czysto iluzoryczna. Dowiadujemy się a to o jakichś ekscesach, a to o pojedynczych inicjatywach. I tyle. To samo dotyczy zresztą innych państw. Strasburg i Bruksela są na tyle daleko, że mało który wyborca zadaje sobie trud przebrnięcia przez polityczną nowomowę, zwłaszcza że trzeba do niej docierać za pomocą Internetu i niejednokrotnie przebijając się przez barierę angielskiego bądź francuskiego.

Mówiąc krótko, w czerwcu, przy małej frekwencji (w Polsce bywa to ok. 20 proc. w innych krajach z wyjątkiem Belgii niewiele lepiej), wybierzemy posłów, których działania kontrolujemy wyłącznie poprzez relacje dziennikarskie, a którzy mają coraz większy wpływ na nasze codzienne życie. Kiedy irytujemy się, że mityczna Bruksela coś nam narzuca czy zakazuje, to powinniśmy wzywać na dywanik naszego lokalnego europosła i rozliczać go, a nie ciskać gromy w próżnię.

Obawiam się jednak, że jest to postulat zdecydowanie na wyrost. Przyznam szczerze, że nie wiem, czy zwiększanie uprawnień PE to rzeczywisty wzrost demokracji, czy tylko parawan dla konstytuowania się w Brukseli wyalienowanej kasty ludzi zarządzających Europą poza kontrolą, a często i wiedzą obywateli. Niewątpliwe jest tylko jedno: jeśli nie przemyślimy dobrze naszych wyborów i nie zaczniemy już teraz mówić o sposobach kontrolowania i rozliczania naszych europosłów, to możemy obudzić się w świecie, na który wcale nie głosowaliśmy.

Artykuł został dodany przez firmę